O bliskich związkach władzy i kuchni wiadomo od dawna. Historia dostarcza licznych przykładów potwierdzających tezę, że zaspokajanie głodu i realizacja ambicji politycznych mają ze sobą wiele wspólnego. I wcale nie chodzi mi tu o opublikowane w zeszłym roku rozmowy decydentów nad ośmiornicą, kawiorem z anchois i carpaccio z mlecznej jagnięciny.
Nikt chyba nie wpadł jednak do tej pory na pomysł, by wykorzystywać instrumenty polityczne, w tym zwłaszcza „twardą” regulację normatywną na poziomie ponadnarodowym, do ochrony przed zagrożeniami, jakimi są wysoka temperatura w kuchni i ryzyko poparzenia.
Do historii przeszło już powiedzenie, przypisywane Bismarckowi, przyrównujące wyrób kiełbasy do procesu prawodawczego (w oryginale rzekomo: „Im ludzie wiedzą mniej o powstawaniu kiełbas i praw, tym lepiej w nocy śpią”) albo leninowskie hasło zachęcające kucharki do nauki rządzenia państwem. Pomieszczenie przyrządzania potraw bywało nieraz miejscem ważnych decyzji politycznych, a w praktyce amerykańskiego życia publicznego wykształciła się nawet instytucja „gabinetu kuchennego” (kitchen cabinet), która wywodzi się od zwyczaju zapraszania przez prezydenta Andrew Jacksona zaufanych współpracowników do domu głowy państwa, gdzie – konkretnie w kuchni Białego Domu – zawiązywano polityczne sojusze i decydowano o obsadzie najbardziej wpływowych stanowisk państwowych (w odróżnieniu od oficjalnego gabinetu, którego zebrania miały charakter formalny, ceremonialny i w praktyce na tym jego rola się kończyła – wobec wzrostu roli nieformalnego „kuchennego gabinetu”, oficjalny gabinet charakteryzowany był jako zaledwie „parlor cabinet”).
Poważnie do kwestii żywieniowych podchodzili przywódcy państw totalitarnych – Anastas Mikojan, ludowy komisarz przemysłu spożywczego przykładał się do roboty tak pilnie, co sam Stalin miał skomentować złowieszczo: „Ty, Anastasie Iwanowiczu, jesteś takim człowiekiem, dla którego nie tyle ważny jest komunizm, ile rozwiązanie problemu produkcji dobrych lodów”, a propaganda narodowosocjalistyczna konsekwentnie lansowała wizerunek Hitlera jako przykładnego wegetarianina i abstynenta.
W dzisiejszych czasach przedmiotem walki politycznej uczynili w końcu kuchnię wegetarianie (spory o produkty dopuszczalne w spożyciu generują dalsze podziały na np. owolaktarianizm, laktowegetarianizm, witarianizm, fruitarianizm) oraz feministki (jak zauważyła choćby Simone de Beauvoir: „Mężczyźni zamykają kobietę w kuchni lub buduarze – i dziwią się, że jej horyzont jest ograniczony; podcinają jej skrzydła – i ubolewają, że nie umie latać” albo mniej subtelne naśladowczynie: „ci, którzy twierdzą, że miejsce kobiety jest w kuchni, prawdopodobnie nie wiedzą co z nią zrobić w sypialni”).
Troszczono się już zatem o los konsumentów spożywających niefiletowane steki (http://blog.lpig.pl/2014/08/by-zylo-sie-lepiej-konsumentom/), stan żołądków ludzi radzieckich za czasów stalinizmu, kobiet zamkniętych w kuchniach przez szowinistycznych męskich tyranów oraz zwierząt katowanych w ubojniach dla zaspokajania smaku przedstawicieli gatunku ludzkiego. Nikt chyba nie wpadł jednak do tej pory na pomysł, by wykorzystywać instrumenty polityczne, w tym zwłaszcza „twardą” regulację normatywną na poziomie ponadnarodowym, do ochrony przed zagrożeniami, jakimi są wysoka temperatura w kuchni i ryzyko poparzenia.
W ostatnim tygodniu zeszłego roku głośną sprawą stała się inicjatywa Komisji Europejskiej, która – zatroskana o los personelu kuchennego – podjęła kroki na rzecz ograniczenia owych niebezpieczeństw. Sprawa jest poważna i wymaga interwencji skoro… co roku na terenie Unii Europejskiej dochodzić ma do ok. 100 tys. przypadków poparzenia dłoni! Choć obowiązują już unijne regulacje w zakresie środków ochrony indywidualnej (dotyczące m.in. standardów, które spełniać mają: hełmy ochronne, nauszniki przeciwhałasowe, kaski rowerowe, okulary przeciwsłoneczne i kamizelki odblaskowe), kwestia tak doniosła, jak rękawice kuchenne, pozostawała sferą dotychczas nieuregulowaną. Miało to tragiczne w skutkach konsekwencje: wybierano nieraz sprzęt bardziej atrakcyjny wizualnie, choć mniej użyteczny i bezpieczny.
Koniec z cienkimi rękawicami w kwiatki albo chińskimi podróbami! Problem zostanie wyeliminowany strukturalnie, zgodnie z najlepszymi standardami unijnymi: regulacja. W konsekwencji proponowanych rozwiązań z rynku wyeliminowane mają zostać te rękawice kuchenne, których przydatność nie będzie potwierdzona wymaganym dla rękawic kuchennych certyfikatem (potwierdzającym m.in. odporność na kuchenne detergenty oraz wysokie temperatury min. 200 stopni Celsjusza).
Wisienką na torcie są zapewnienia, że ingerencja prawodawcy unijnego w „stosunki kuchenne” nie może być odbierana jako działanie skierowane przeciwko producentom tych rękawic, które nie spełniają wyśrubowanych warunków koniecznych do uzyskania certyfikatu, a nowe prawo nie spowoduje wcale podwyżki cen dla tych produktów.
Strach pomyśleć o co jeszcze zatroszczyć się mogą eurokraci.